15.07.2011

Gonię swoje sny

Gonię swoje sny - zapisuję pierwsze zdanie, wracając myślami do chwili sprzed kilku godzin, kiedy siedząc na plaży, patrzyłem na molo i morze, za którym chowało się właśnie słońce. Mam ze sobą notatnik, nie mogłem nie zabrać go nad morze.
Gonię swoje sny. Prześladuje mnie poczucie przejściowości chwili, w której tkwię. Szamoczę się gdzieś pomiędzy końcem tego, co znam, a początkiem czegoś zupełnie nowego i przerażającego. 
Próbuję pisać. Może dlatego, że gonię swoje marzenia, może dlatego, żeby nie zapomnieć, jakie sny gonię. Piszę, a mimo to wciąż zastanawiam się nad sensem tego, wciąż usilnie go szukam. Jeśli znajdę go tu, na plaży, choćby na chwilę - to dobrze. Jeśli odnajduję go w najbliższej mi osobie - jeszcze lepiej. Dla pisania zawsze musi być czytanie, dla jednej osoby, która usiłuje pisać, choćby jedna, która będzie chciała to czytać. Nawet jeśli ta, która pisze i czyta to ta sama osoba, oddalone od siebie o kilka miesięcy czy lat. 
Mam więc dla kogo pisać. To ogromny skarb. Ale nie powstrzymuje mnie przed dalszym poszukiwaniem sensu. Każda forma twórczości to rodzaj oddawania siebie innym, ale jeśli to, co oddaję, nie jest nic warte? Jeśli opowiadam historie, które nikogo nie obchodzą, językiem, który sili się na bycie zgrabniejszym niż faktycznie jest.
Robiłem w życiu wiele rzeczy. Wiekszości z nich nigdy nie dokończyłem, nawet nie doprowadziłem do połowy. Tym się właśnie zajmowałem, z tego byłem znany wśród znajomych. Mistrz pełnych entuzjazmu początków, mistrz porzuconych planów. Chciałem być pilotem, pociągała mnie żegluga. Był tenis, była piłka nożna, był surfing. Rysowałem, kusiło mnie graffiti, pochłonęły mnie mixery, DJ-ka przez chwile była całym moim życiem. Robiłem to i tamto, bo zobaczyłem to tu czy tam. Szukałem czegoś dla siebie, z czasem chyba samo szukanie stało się dla mnie drogą. Ale nigdy nie zastanawiałem się nad sensem, kiedy zaczynałem coś nowego.
Czemu inaczej jest z pisaniem? Przecież daje mi wiele przyjemności, okazje do porządkowania swoich myśli. Jestem świadomy swoich niedoskonałości, ale stale wracam do pustej kartki. Potem szukam usprawiedliwienia, w końcu nie mógłbym w gronie kumpli przyznać się do pisania.
Urywam myśl, chociaż mógłbym bez końca skarżyć się jak ogromne kłopoty mam z pisaniem, bo kilka centymetrów od mojego namiotu na prawie pustym polu campingowym rozbija się polska rodzina. Wiedziałbym, że to Polacy nawet, gdyby milczeli, tylko tutaj ludzie mają zwyczaj pchania się jedni na drugich. Na plaży, w sklepowej kolejce, czy tak jak tutaj, na polu namiotowym. Mówią bardzo dużo i głośno, prawie po polsku. W języku, których nauczyły ich seriale, głupawe teleturnieje i pisma jak "Pani". Myślę o tym, że zawsze uczono mnie, że języki są najważniejsze. Trudno temu zaprzeczyć. Ale nie ratują każdego. Trzeba jeszcze mieć coś do powiedzenia, a to już ostatnio problem, skoro ludzie nawet we własnym języku komunikują się ze sobą jak jaskiniowcy. Pseudokod...
Chcę, czy nie chcę, jestem skazany na opowiadane przepitym głosem historie matki rodziny. Słucham o żylakach, papierosach, przedszkolach, rozstępach, tyciu normalnym i tyciu nienormalnym, cokolwiek to jest. Przeliczają na piwa pieniądze, które zaoszczędzili na tym, że nocują w namiocie. Piwo może być walutą, podobnie jak tanie wina, papierosy albo wódka, ale myślalem że zdarza się to raczej w liceach. Tutaj dorośli ludzie cieszą się z tego, że będą spali na ziemi gryzieni przez komary, w zamian za parę dodatkowych tanich browarków. Cieszą się i rozmawiają w ten charakterystyczny sposób typowy dla tej wartswy społeczeństwa, sposób, który zawsze wywołuje u mnie irytację, sprawia, że zastanawiam się, skąd właściwie się wziął. Kto wymyślił, że warto powtarzać każde zdanie dwa razy? Trzeci i czwarty raz akcentując najważniejsze słowa-klucze. Na koniec, jak gdyby chcąc streścić to co się powiedziało, powtarzać te słowa jeszcze po kilka razy jakby dla pewności, że ubiło się mózg rozmówcy swoją życiowąłmądrością. Największy szacunek zbierają ci, którzy przy okazji wykazali się drobnym cwaniactwem, zwykle nakierowani na to by jak najmniejszym nakładem pracy zachachmęcić jak najwięcej wszystkiego czego się da. 
Na szczęście większą część społeczności pola tworzą obcokrajowcy. Są Szwedzi, Niemcy, Duńczycy. Ich przyczepy czy namioty to zminiaturyzowane wersje ich domów. Panuje ład i porządek. Wszystkie sprzęty sa najwyższej jakości, mają stoliki, krzesełka, fotele i leżaki. Niektórzy budują coś w rodzaju zagród, inni baldachimy. Popularne są lampiony na baterie słoneczne. Laptopy, telewizja satelitarna, internet, konsole do gier są na wyposażeniu. Podobnie jak niekończące się zapasy piwa. Ze zdumieniem przyglądam się temu fascynującemu zjawisku społecznemu. Bawi mnie mała Dania, Szewcja i małe Niemcy, z którymi sąsiaduje mój namiot. 
Poza tym camping jest jak małe miasteczko po kompresji. Wszyscy się już znamy i prowadzimy rozmowy, biorąc przysznic, goląc się i myjąc zęby. Żyjemy bardzo blisko siebie więc to nie do uniknięcia, ale atmosfera jest wyjątkowa. Czuć solidarność i braterwsto. Przez chwile zastanawiam się czy obozowiska dla uchodźców lub ofiar kataklizmów naturalnych charateryzują się podobną atmosferą. Porzucam tę idiotyczna myśl patrząc na wesoła rodzinę grillującą kiełbaski. Przez to, że jesteśmy tak blisko siebie bardzo mocno czuć klimat wakacji. Koła ratunkowe, rowery, pontony, leżaki i grile są częścią krajobrazu. Wszyscy bardzo intensywnie wypoczywają, wkładają mnóstwo pracy i wysiłku w swój relaks.
Biorę do ręki Focusa, żeby odciąć się od Polaczków, którzy wciąż hałasują. Wiem, że będą robić to, aż do dnia mojego wyjazdu i z utęsknieniem myślę o chwili, kiedy przyzwyczaję się do tego jazgotu i przestanę go słyszeć. Mam przed sobą artykuł o relacjach synów z ojcami. Zaczynam myśleć o swoich. Z ojcem oczywiście. Ze zdziwieniem stwierdzam, że kiedyś były niezłe. Potem kontaktu nie było w ogóle. To był mój wybór. Początki były ciężkie. W papierach znalazłem notatkę:

- No cześć.  Jak tam? - pyta ojciec kiedy wsiadam do samochodu.
- A jak może być?! Jadę na ferie do ojca, którego nie było w moim życiu  przez dziewięć lat. Jeśli dla ciebie to nie dużo, to tak się składa, że dla niektórych osób siedzących w tym aucie to więcej niż połowa życia. Poza tym mam mieszkać z nim, jego żoną i małą córeczką. Nie martw się, będę miły i grzeczny. Instynkt podpowiada mi, że to nie jest najlepszy pomysł, żeby robić awantury pół tysiąca kilometrów od domu - kończę swoje przemówienie, nie czekam na odpowiedź, staram się zająć telefonem. 
Niektórym taki początek mógłby się wydawać świetnym łamaczem lodów, w tym wypadku to jakoś nie zadziałało. Mamy przed sobą pięć godzin jazdy, w aucie panuje niezręcza cisza, którą ojciec nieudolnie próbuje zagłuszyć nerowowo przełączając kolejne kanały radia. Ja oddaję się lekturze wszystkich nalepek i instrukcji w samochodzie. Kolejne kilkadziesiąt minut udaje mi się zająć studiowaniem każdego detalu wnętrza. Irytuje mnie stukanie niewiadomego pochodzenia i zepsute podświetlenie tablicy rozdzielczej. W końcu kiedy cisza staje się już męcząca przemówiłem ponownie:
- Ale wiesz, byłeś potwornie uparty, ojcze. Gnoiłem cię przez wiele lat, ale ty się nie poddawałeś. Puszczały ci nerwy i mówiłeś rzeczy, których nie chciałeś mówić, kiedy zaczynaliśmy rozmowę, bywało tak, że z dobrymi intecjami mówiłeś rzeczy, które mnie doprowadzaly do furii. Ale nawet się starałeś.
 Długo się nie poddawałeś. W pewnym momencie zostałeś sam. Mimo, że było to częściowo z twojej własnej winy, i na skutek podejmowanych przez ciebie decyzji, z pewnością nie było ci łatwo. Być może próbowałeś się jakoś pocieszać, by nie czuć się tak samotnym, ale to były rozwiązania na krótką metę. Każda noc, której nie spędziłeś w samotności była wartościowa. Nie oceniam tego. Chcę tylko, żebyś wiedział, że wbrew temu co myślisz miałem powody do tego żeby cię nienawidzić. Chciałem trzymać się tego całe życie. Ale jakimś cudem to uczucie pewnego dnia poprostu minęło. I tak jest zdrowiej. Zamiast gnoić się nawzajem możemy porozmawiać. Chociaż potrzeba wiele czasu, żeby odbudować to, co zostało przez te lata doszczętnie zniszczone. Przypomnę, że kiedyś byliśmy blisko. Chociaż niewiele nas teraz łączy. Chciałbym jeszcze powiedzieć, że bardzo nie chciałbym popełnić błędów, które kiedyś ty popełniałeś, ulegając swoim słabościom. Boje się tego bo chłopcy stają się meżczyznami, a mężczyźni mężami i ojcami - wzdycham po tym wszystkim, co powiedziałem niemal jednym tchem. Zapanowała zupełna cisza, która trwała nieprzerwanie, aż do momentu kiedy dojechaliśmy pod dom, a ojciec wyłączył silnik. Wiele razy wyobrażałem sobie chwilę, kiedy będę szedł po klatce schodowej z duszą na jednym ramieniu, a torbą na drugim. Tymczasem, chociaż pokonujemy już kolejne piętro, jestem zupełnie spokojny, tylko torba,jak sobie wyobrażałem, wbijała mi się w ramię. Kiedy drzwi się otworają, jest mi wszystko obojętne. Zdejmuję kurtkę i torbę, stoję chwilę w przedpokoju, rozglądając się i przyglądająć się domownikom. Wreszcie siląc się na serdeczny ton rzucam:
-A więc to ty? A oto i mały pasożyt. Faktycznie jesteś tak brzydka, gruba i irytująca jak twoja matka? Ach, żartowałem oczywiście moje drogie. To dla mnie prawdziwa przyjemność. Wiele o was słyszałem. Właściwie to sądze, że ojciec chciał coś opowiadać. Ale dawałem mu jasne znaki, że mam ochotę wymiotować słysząc o was. Już sama myśl sprawiała, że czułem cierpki smak wymiocin w ustach. Ale wbrew temu co myślałem, jesteście urocze. No może gdybyś trochę schudła... I zrobiła coś z twarzą? Już jestem miły. Tak jak uczyła mnie mama, kiedy ojca nie było, bo był zajęty bóg wie czym. A właściwie kim. To jest Bóg wie czyim czym - milknę, przenoszę swoje rzeczy do dużego pokoju, padam na fotel wyraźnie zmęczony, kontynuuje - Ale nie uważasz, że to urocze, że jesteś bliżej mojego wieku, niż wieku ojca? To kojarzy mi sie ze związkami, które faceci zawierają, mając kryzys wieku średniego. Potem, raczej przez przypadek mają dzieci, co ich zaskakuje, bo, patrząc na takie brzydactwa jak ty, zastanawiają się, jak to w ogóle możliwe, że możecie rodzić dzieci. - skończyłem, bo poczułem, że powiedziałem już wystarczająco. 
- No dobrze już... To mogę wreszcie sie czegoś napić?
- Chcesz coś ciepłego? - zapytala wciąż jeszcze  utrzymując pozory uprzejmości
- Nie piję alkoholu na ciepło

W artykule czytam, że to wszystko przyjdzie samo - i pogodzenie z przeszłością, i odnalezienie swojej tożsamości. 

Wyzwolenie spod władzy ojca to zadanie dla syna, rola ojca kończy się na budowaniu w potomku siły, która mu na to pozwoli. W jednej z buddyjskich przypowieści do mistrza przychodzi uczeń z pytaniem, czy może już odejść. Mistrz za każdym razem odpowiada, że to jeszcze nie pora. Wie, że to uczeń musi podjąć tę decyzję, że czas na odejście jest wtedy, kiedy uczeń nie pyta mistrza o pozwolenie. 
Miałem w głowie ten akapit stojąc ze swoim ojcem po przeciwnych stronach sali sądowej.

***


Jak zwykle, kiedy wybucha kłótnia, gęba mi się nie zamyka. Nie wiem co, jak głośno, ani jak szybko mówię. Pełna drwiny mina kumpla tylko nakręca moją furię. Kiedy kończe, zauważam, że dookoła nas zebrała się grupka gapiów. Ostentacyjnie rzucam mu pod nogi coś, co trzymałem w lewej ręce, w prawej ściskam czteropak piwa, odwracam się. Odchodzę. W głowie mam już plan. Mam śpiwór, to mi wystarczy do przetrwania nocy. Idę po swoje rzeczy, pakuję się, słuchając opowieści sąsiada. On wydaje się wyczuwać napięta atmosferę, swoim gadaniem stara się ją rozładować. Sprawdzam czy wszystko mam. Scyzoryk na kurwy, notatnik. Żegam się z sąsiadami.
Zaczyna padać, gdy wychodzę z campingu. Kiedy siedząc na plaży z dziewczyną zaczynam pakować swoje rzeczy do plecaka, rozpoczyna się burza. Typowa dla wybrzeża. Trwa bez końca, grzmoty dochodzą ze wszystkich stron,  pioruny uderzające w taflę morza tworzą niesamowite widowisko. Szczegołnie teraz, po zachodzie słońca. Dociera do mnie, że na plaży nie przenocuję. Jest sobota, 23:00, wszystko będzie zajęte. 
Sam do końca nie wiem, jak ląduję w pokoju hotelowym mojej dziewczyny i jej rodziców. Stróż nocny był na tyle sympatyczny, by w tą paskudną noc nie zauważyć mojego pojawienia się, mama mojej dziewczyny na tyle przedsiebiorcza, by przygarnąć mnie, wciąż jeszcze zbyt wkurzonego, by samodzielnie organizować sobie nocleg. Dopiero po chwili ochłonąłem na tyle żeby móc zauważyć jak zabawne cztery wyspy tworzymy. Moja dziewczyna uśmiechnięta od ucha do ucha, tryskająca szczęściem wywołanym moją obecnością, jej mama, zdenerwowana, ale na tyle opanowana, by zarządzać całym tym chaosem, jej tata, spokojny i zdystansowany i ja wciąż jeszcze czerwony ze zdenerwowania, w drżącej ręce trzymający szklankę.
- To może nalewki na rozluźnienie?
- A ja mam piwo, jeśli mają państwo ochotę.
Zasnąłem patrząc na nią, mimo że powstrzymywałem się jak najdłużej mogłem. Chciałem żeby ta chwila trwała.
Kiedy się obudziłem, była obok. Żyłem tym chwilę, do momentu kiedy musiałem wstać. Śniadanie, pakowanie, wyjazd. 
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w dworku tradycja. Przysłuchując się rozmowie z właścicielami, którzy prowadzą tu agoturystykę, warsztaty z produkcji wyrobów lokalnych, a na renowację tego miejsca poświęcili ostatnie 10 lat swojego życia, myślę o tym, jak bardzo nie potrafiłbym tak żyć. Jestem na to zbyt miejski. Hektar ziemi, kiełbasy własnego wyrobu, własny chleb i wielki, wymagający ogromnej ilości pracy ogród.  Chodzę po nim myśląc o tym, jak bawi mnie to, że chwilę temu wzdrygałem się na myśl o takim życiu, a teraz poczułem zapach wsi, który znałem z dzieciństwa i już szukałem wzrokiem miejsca, gdzie można by trzymać konie i drzewa, pod którym mógłbym czytać. Czasami budził się we mnie duch pradziadka, który pracował na dworze, opiekując się końmi. Spędziłem poza miastem kilka krótkich chwil mojego życia, a mimo to polska wieś jest we mnie. Stamtąd pochodzę, tradycja to dla mnie świętość. Trzymam się jej jak tylko mogę, dobrze jest mieć coś takiego w świecie zupełnie pozbawionym już wartości.
Ten powrót do domu jest inny. Czuje się zmęczony. Masa korespondencji, nareszcie łożko i wanna. Dorwałem też laptopa.
Zasiadłem do siłowania się z pustą kartką, poganiał mnie migający kursor. Zacząłem pisać, nie wiedząc, dokąd mnie to doprowadzi, nie wiedziałem, też czym skończę. Przepisałem pierwsze zdanie nabazgrane na kartkach mojego notatnika, który między stronami wciąż jeszcze miał piasek:
Gonię swoje sny.

30.05.2011

Maj

Zawsze jako dziecko myślałem, że w tym czasie będę umierał ze strachu. Jestem pewny swego. Dlatego ze jestem dobrze przygotowany? Zupełnie nie. Po prostu już mi nie zależy. Boje się jedynie polskiego, jak gdybym miał szansę nie zdać. A przecież przeczytałem kilka lektur. Żałuję tylko, ze nie przeczytałem tych, które chciałem, a do przeczytania których zniechęcił mnie szkolny przymus.
Dzień po dniu, o poranku, jem owsiankę, zakładam garnitur, wyczerpuję zapas uprasowanych koszul. 
Mija polski.
Mija matematyka.
- Była trudniejsza niż w zeszłym roku co?
- Nie pisałem matury w zeszłym roku.
- Wiem, ale przecież rozwiązywałeś testy.
- Nie.
Nie rozwiązywałem i nie wiem, czemu mój kolega wydał się tym poirytowany.
Minęły wszystkie kolejne matury. W dni kiedy miałem dwie dziennie przerwy spędzałem u dziewczyny. 
Z czasem przychodzi ostatnia. Polski ustny. Boje się jej bardzo, w końcu i ją mam z głowy. Skończyły się matury, ściągając koszulę po powrocie do domu myślałem o tym, że ten okres się skończył. Chociaż definitywny koniec przyjdzie wraz z wynikami, na które wszyscy czekamy z przerażeniem.
Przebieram się i wychodzę na piwo. Dla mnie zaczynają się wakacje. A te smakują najlepiej teraz, kiedy zaglądam do szkoły, w której jeszcze odbywają się lekcje.
Potem i lekcje się kończą, a moje wakacje trwają nadal ze wszystkimi swoimi urokami i trwającymi w nieskończoność smutnymi zachodami słońca.
Za oknem ktoś kosi trawę, kiedy siedzę przy biurku, dopisując ostatnie zdania historii o trzech latach z mojego życia. Odgłos ten zawsze będzie mi się kojarzył z zamieszaniem związanym ze zbliżającymi się wakacjami. Moje już trwają, mam to wszystko za sobą. Teraz rozumiem, jak małe były wszystkie problemy i wyzwania., z którymi się borykałem. Zgrzytałem zębami, dziś się z tego śmieję. Nie żałuję tego, że nie traktowałem szkoły poważnie. Inwestowałem czas w przyjaciół i to było słuszne. Dziś mam znajomych, którzy są dla mnie jak bezcenny skarb. W końcu życie to nie tylko czas, miejsca, wydarzenia. To przede wszystkim ludzie. Bez nich nic nie miałoby sensu. Uczą, kochają, odchodzą pozostawiając po sobie pustkę. Czasami pojawiają się nowi. Pomagają się odnaleźć, zrozumieć kim się jest i pokazać, skąd się przychodzi. Łatwiej jest wtedy odwrócić się, by zrozumieć, dokąd się zmierza. Mimo, że dla wielu życie nie ma sensu, nie warto być jednym z malutkich, którzy żyją biernie w świecie, który im dano. Ja wciąż poszukuję, by ustalać sobie kolejne cele i czerpać z tego motywację do działania. Nie warto ufać złudnemu poczuciu panowania nad życiem, które jest nieobliczalnym zbiorem błędów, pomyłek i zbiegów okoliczności. Ale nikt nie jest samotną wyspą. Możemy liczyć na pomoc, ale trzeba pamiętać, że to co mówimy i robimy wpływa na innych, buduje albo niszczy.

5.04.2011

Moje nieme dni

Piłka chodzi od nogi do nogi, gramy akcje za akcją. Echem po hali niosą się krzyki, głuche uderzenia piłki i pisk obuwia. Obserwuję długie podanie adresowane do mojego kumpla. Biegnę w jego kierunku, głębokie oddech i bicie serca zupełnie zagłuszają jakiekolwiek inne docierające do mnie odgłosy. On wybija się w powietrze, by przyjąć piłkę, kiedy ja składam się do wślizgu. Od tego momentu już niewiele zależy od nas, jestem maksymalnie rozpędzony, on jest już w powietrzu. Końcem buta lekko trącam go w kostki - to wystarczy by wybić go z równowagi. Widzę, jak będąc nade mną, wystawia łokieć, by ratować się przed upadkiem z dużej wysokości. Mam jeszcze ułamki sekund, żeby odwrócić głowę. Przyjmuję potężne uderzenie w żuchwę. Przez krótką chwilę czas zdaje się stać, jestem ogłuszony siłą uderzenia, niewiele widzę, słyszę wszechogarniający szum. Pora wstawać, zrywam się, będąc jeszcze w szoku.
- Jest ok?
- Ok. Gramy dalej.
Biegam lekko ogłuszony po boisku. Mam trochę krwi w ustach. Wypluwam. Znowu trochę. Wypluwam. Znów, tym razem więcej, gęstej wyraziście czerwonej, nie rozcieńczonej śliną krwi. Wypluwam. Znowu, tym razem pełne usta.
- Idź z tym do łazienki. Trochę za dużo tej krwi jak na rozcięcie.
Po zejściu z boiska poziom adrenaliny widocznie spada, bo do mojej świadomości dociera potworny ból. Wciąż jeszcze jestem ogłuszony siłą uderzenia. Przy lustrze próbuje przyjrzeć się szkodom. Wewnątrz ust mam niezły sajgon. Dziąsła zdarzyły już spuchnąć, z wewnętrznej strony policzka wiszą małe kawałki mięsa odcięte przez aparat. Dotykam zębów. Mam wrażenie, że nie czuję dwóch. Są pewnie wybite i trzymają się na aparacie. Chcę skontaktować się z ortodontką. Niech je wyjmie. Chciałbym jakiekolwiek znieczulenie, ból zaczyna być trudny do zniesienia. 
Pakuję swoje rzeczy, na korytarzu mijam znajomych, nie wszystkich poznaję. Czekam za szkołą na znajomego. Nie dodzwoniłem się do gabinetu, chcę tam jechać w nadziei, że kogoś zastanę w to piątkowe popołudnie. Czekając, szukam czegoś, o co mógłbym się oprzeć. Nie mogę ruszać szczęką, walka z bólem sprawia, że czuję się wykończony. Wiem, że nie dam rady stać tak zbyt długo. Chcę, żeby wyjęła te zęby. Żeby zrobiła to jak najszybciej. Potem chcę się położyć.
Gabinet ortodontyczny jest zamknięty. Cudem udaje mi się dotrzeć do dentystki. Krzywi się oglądając poszarpane dziąsła i policzki:
- Zęby się trzymają. Uratował je aparat, gdyby nie on, mógłbyś dwa stracić. Ale przy tak mocnym uderzeniu mogłeś doznać złamania szczęki. Musisz zrobić prześwietlenie. 
Ból nieco ustąpił, ulewny deszcz utrudnia jeżdżenie po mieście w poszukiwaniu miejsca, gdzie w piątkowe popołudnie można zrobić prześwietlenie. Okazuje się to dość trudne, widocznie niektórzy wychodzą z założenia, że nikt nie choruje w piątki, a wszelkie dolegliwości biorą sobie na weekendy wolne. W końcu zdobywam zdjęcie, ale nie pracuje już nikt kto mógłby je obejrzeć. Przez resztę dnia przeglądam je samemu. Spuchłem dość znacznie po jednej stronie, ślad po uderzeniu staram się zatuszować i przez resztę dnia próbuję udawać przed rodzina, że nic się nie stało. Nie chce ich martwić.
Jedzenie i spanie stały się kłopotliwe. Nie mogę ruszać szczęką, kiedy staram się to robić słyszę chrobotanie. Gdy leżę ona zdaje się zwisać. Powoli zaczynam rozumieć, że mam złamaną szczękę i czeka mnie wizyta u lekarza w poniedziałek. Póki co, nie czuję się jeszcze bardzo głodny. Jem rzeczy, które nie wymagają gryzienia, głównie makarony i jogurty.
W końcu przychodzi poniedziałek. Czekam na wizytę u lekarza w gronie kilku starszych panów, słuchając ich rozmów o wojnie. Kolejne prześwietlenie. Kiedy odbieram zdjęcie pielęgniarka ze smutkiem w głosie oznajmia mi, że mam pęknięta szczękę. To tylko potwierdzenie tego, co sam już wiedziałem. Zdjęcie musi jednak obejrzeć lekarz, a ten stwierdza:
- Nic tu nie ma. Trochę spuchłeś. Możesz iść do domu.
- Czuję jak mi się coś rusza i trzeszczy.
- Nic ci nie jest.
- Pielęgniarka powiedziała, że mam pęknięta szczękę.
- To tylko technik - powiedział z głęboką pogardą
- Czuję, że mam pękniętą szczękę - powiedziałem już bardzo poirytowany
- Nie awanturuj się synek. Jak coś będzie nie tak to wrócisz.
- Na pewno tu nie wrócę.
Trzasnąłem za sobą drzwiami i tak skończyła się moja wizyta u lekarza, który dwa miesiące po tym jak udowodnił swoją nieudolność nie rozpoznając u mnie złamania, został przez "Nowości" ogłoszony najlepszym lekarzem roku. W tym miejscu chciałbym go bardzo serdecznie pozdrowić.
W szpitalu momentalnie stwierdzono u mnie złamanie. Decyzja doktora Romanowskiego mogła u mnie skutkować nieprawidłowym zrośnięciem się szczęki co mogłoby wymagać jej ponownego łamania. W tym miejscu chciałbym pozdrowić wszystkich pacjentów doktora Romanowskiego. Na fotelu lekarz zakłada mi mocowania, które na stałe łączą górną szczękę z dolną. Jestem zadowolony, bo ból ustępuje. Zęby mam zaciśnięte jak gdybym bez przerwy był wściekły, ale nic się nie rusza, więc nic nie boli i przez pierwsze kilkadziesiąt sekund jestem zadowolony. Dopiero po wyjściu z gabinetu uświadamiam sobie co tak naprawdę to wszystko oznacza. Cieszę się, że nie boli ale chciałbym już otworzyć usta. No już, wystarczy tego. Chcę je otworzyć, rozluźnić zaciśnięte zęby. Ale nie mogę i nie będę mógł tego zrobić przez najbliższe sześć do ośmiu tygodni. No trudno - jakoś to będzie.
- I jak? - pyta znajomy
- Mam unieruchomioną szczękę.
- Co?
- Mam unieruchomioną szczękę.
- Nie rozumiem
W tym rzecz. Nie potrafię mówić. Nikt mnie nie rozumie. Ale z tym też jakoś sobie poradzę. Muszę. 
Jest wieczór tego samego dnia. Zrobiłem się głodny. Próbuje zjeść budyń. Jest podwójnie rozcieńczony, ale i tak zbyt gęsty. Wszystko osiada na zębach, nie mogę niczego połknąć. Próbuję zjeść jogurt. Uświadamiam sobie, że łyżeczka jest bezużyteczna, mam przecież zaciśnięte usta. To jedna z wielu rzeczy, którą uświadomię sobie przez te kilka tygodni. To najczęściej sprawy, o których nie myśli się, dopóki coś nie sprawi, że nie możemy ich robić. Staram się wcisnąć łyżkę pod policzek. Wzbiera we mnie furia, głód jest potężny, czuję na ustach jogurt, czuję jogurt po wewnętrznej stronie policzków, na zębach też, ale jest z kawałkami owoców. Są duże, zatykają szczeliny między zębami. Jestem potwornie głodny, czuję jedzenie w ustach, ale nie mam jak go połknąć. Irytuje mnie też to, że mam umazane usta. Próbuje je oblizać. Ale przecież nie mam języka. Mam dość. Rzucony kubek uderza o kuchenną szafkę, powoli spływa z niej jego zawartość. Idę spać.
Budzi mnie wszechogarniający ból zębów. Są zaciśnięte, napierają jedne na drugie, bolą jak po wizycie u ortodonty. Tyle, że dziesięć razy mocniej. Próbuję otworzyć usta, to naturalny odruch, chcę żeby ból ustąpił. Nie mogę. 
Pierwszego dnia w szkole staram się oswoić z tym, że prawie nikt mnie nie rozumie. Jest to o tyle trudne, że wiele osób, widząc mnie z zaciśniętymi zębami, pyta, co mi się stało. Cierpliwości starcza mi tylko na kilka pierwszych osób. Kolejne ignoruję, gestem rozkazuję, żeby zapytali kogoś innego. 
Jest połowa dnia. Siedzę na pierwszej z dwóch matematyk, a jedyne o czym myślę to głód. Jestem tak głodny, że dłonie mi drżą, czuję wzbierającą furię, zaczynam robić się agresywny. Świadomość tego, że nie najem się w ciągu najbliższych paru tygodni tylko potęguje moją wściekłość, która teraz miesza się jeszcze z paniką. Chcę jeść, wiem ze nie będę mógł przez kilka tygodni. Chcę jeść. Nie mogę. Chce jeść. Dzwonek.
Idę do sklepiku po jogurt, wracam do klasy. Siadam w kącie, bo wiem, że to śmieszny widok i próbuję wsuwać sobie łyżkę pod policzek. Czuję smak jogurtu, ale kawałki owoców utykają mi między zębami, zatykając jakąkolwiek drogę, jaką jedzenie może przedostać się do gardła. Czuję smak jedzenia, mam je w ustach, cała moja twarz ubrudzona jest jogurtem, ale nie mogę go połknąć. Podchodzi kolega, śmiejąc się ze mnie i wtedy furia wybucha. Znalazła sobie ujście i dobrze. Po chwili mogę ochłonąć.
Poza głodem frustruje mnie też to, że nikt mnie nie rozumie ani nie słyszy. Zawsze dużo mówiłem, a kiedy mówiłem, chciałem być słuchany. Jeśli nie byłem, powtarzałem swoje do znudzenia. Jeśli i to nie skutkowało, mówiłem głośniej i głośniej, krzyk też był wyjściem. Teraz nie mówię prawie nic. Większość osób i tak mnie nie rozumie. Zresztą nie mam nastroju na żarty. Ale przychodzą chwile, kiedy chcę coś powiedzieć, ale ponieważ mówię cicho i niewyraźnie, nikt mnie nie słucha. Znów wzbiera we mnie furia. Nie mam jak krzyczeć. Przy którejś z rzędu takiej furii odkrywam jedyny głośny odgłos, jaki jestem z siebie wydać. Jest dziwny, ale ludzie zwracają na mnie uwagę, a o to mi właśnie chodzi. Przypomina ryczenie osła, głośne, gardłowe, warczenie. 
Prymitywni ludzie używają prostego języka, bo mają prymitywne potrzeby. Zbyteczny jest im bogaty słownik, bo ich życie wewnętrzne jak i przemyślenia są bardzo ograniczone. Nie używają słów, między którymi istnieją subtelne różnice, bo ich brak wrażliwości sprawia, że nie ma takiej potrzeby. Boję się o to, co stanie się z moją wrażliwością i moim intelektem, kiedy mój zasób słów został tak ograniczony. Rzadko mówię pełnymi zdaniami, używam raczej pojedynczych słów, bo mówienie sprawia trudność, jest męczące, a i tak nie daje efektów. Obawiam się, że przestanę myśleć o rzeczach, o których nie mogę teraz mówić. Może przestanę myśleć w ogóle. 
Na razie chyba nic takiego się nie dzieje, a moje życie wewnętrzne jest zaskakująco bogate. Tak zawsze wyobrażałem sobie wewnętrzny świat zegarmistrza. Nie mogę mówić, więc piszę. Kiedy piszę, nie widać różnicy, która jest tak wyraźna kiedy staram się mówić. Piszę topornie jak zawsze i pod koniec każdej strony czuję niesmak.
Przyzwyczajam się do bólu po paru dniach, w ciągu których staram się też wymyślać różne rzeczy, które mogę jeść. To przede wszystkim budynie, od czasu do czasu kisiel. Wciąż czuję głód, ale w pewien sposób do tego przywykłem. Wywołuje już mniej agresji. Mimo to czuję, jak słabnę z dnia na dzień. Codzienne czynności też wyglądają nieco inaczej niż dotychczas. Kichanie sprawia mi ból. Kaszel też. Łupiący ból w skroniach, czasami przechodzi na zatoki. Kiedy chcę ziewnąć, opuszczam brodę, przyciskając ją do żeber. Odruch otwierania ust ustępuje. Zęby myję od zewnątrz najdokładniej jak tylko mogę, do wnętrza dotrzeć mogą tylko płukanki. Kiedy się śmieję, nie mogę oddychać, muszę się w porę opanować, żeby się nie udusić. Od czasu do czasu przyglądam się sobie, szukając drogi, którą mógłbym przemycać jedzenie do żołądka. Myślę o rurce wkładanej przez nos albo przez drobne nacięcie na podbródku. Pomimo że wciąż poszukuję takich rozwiązań, pogodziłem się już trochę z tym, jak będzie wyglądało moje życie przez najbliższych parę tygodni. 
Drugi tydzień to dalszy ciąg poszukiwań dań, które będę mógł wciągnąć. Nigdy nie lubiłem zup, ale teraz są dla mnie błogosławieństwem. Szczególnie rosół. Smakuje mięsem i na chwile pozwala zapomnieć o głodzie. Jest też świetną odmianą od przetworów mlecznych najróżniejszych rodzajów. Ciągle jestem trochę sfrustrowany, podłamuje mnie myśl o tym, jak wiele dni będę musiał się żywić w ten sposób, ale na swój sposób już się z tym oswoiłem. 
Trzeci tydzień przynosi pewne zmiany. Odkrywam, że używając dobrego miksera mogę zmiksować bardzo wiele produktów, a kiedy zmieszam je z rosołem, są pożywne i łatwe do wciągnięcia. Miksuję twaróg z bananami i rozcieńczam mlekiem, podobnie pierogi, rosół z makaronem, a nawet ciasto z mlekiem. Mimo że zmiksowane jedzenie smakuje dużo gorzej, to i tak, dla mnie to krok milowy . Mogę jeść dużo więcej różnych pokarmów i sprawia mi to zaskakująco dużą radość. Nigdy nie przywiązywałem zbyt dużej wagi do jedzenia, rzadko pamiętałem, co jadłem poprzedniego dnia, często śmiałem się, że równie dobrze mógłbym żyć pod kroplówką. Teraz myślę o tym zupełnie poważnie. Czuję niedobory w moim organizmie. Łatwo się męczę, a zaciśnięte zęby dodatkowo utrudniają oddychanie. Czynności, które kiedyś nie stanowiły problemu, teraz wyczerpują. Bieganie jest teraz ekstremalnym wysiłkiem, jazda na rowerze też.
Ludzie w w sklepach i kioskach patrzą się na mnie ze zdziwieniem. Wydaje im się chyba, że cedzę słowa przez zęby bo jestem wściekły. Tak jakbym był wściekły na cały świat. Poniekąd jestem, ale nie z tego powodu mówię w taki sposób. Inaczej nie mogę.
W czwartym tygodniu przychodzi załamanie. Mam dużą niedowagę, schudłem osiem kilo. Mam dość. Już dawno uświadomiłem sobie w pełni swoją sytuację, teraz przychodzi zmęczenie i rezygnacja. Im bliżej końca leczenia, tym bardziej zaczyna mi się to dłużyc. Teraz wszystko jest inne, nawet imprezy. Wódki nie pijałem nigdy dużo, ale wystarczająco żeby przyzwyczaić się do picia jej bez zagryzania czy popijania. Z tym rusztowaniem na zębach to co innego. Przez zaciśniętą szczękę w wódką dzieje się coś dziwnego. Z soczystego łyka pociągniętego z gwinta do gardła przedostaje się marny łyczek, kiedy to cała reszta powoli rozpływa się i osiada na języku, policzkach i dziąsłach powodując trwające kilkanaście minut palenie. Popijanie niewiele daje. 
Imprezy są inne nie tylko dlatego, że alkohol wciągam w siebie z dużym trudem. Oddychanie też sprawia mi problemy. Trudno to sobie pewnie wyobrazić, ale w takich warunkach tańczenie jest bardzo męczące. Po chwili dostaję zadyszki i muszę odpoczywać. Mimo że alkohol wciągam z trudem, to upić się wcale nie jest mi trudniej. Jem bardzo mało, więc to trochę jak picie na pusty żołądek.
Piąty tydzień spędzam na ciągłym oczekiwaniu. Chcę mieć to już za sobą. Jeśli chodzi o jedzenie to miksuje już w zasadzie wszystko. Kotlety i ziemniaki rozcieńczone rosołem śmierdzą, wyglądają jak wymiociny i podobnie smakują, ale są bardzo pożywne i smakują mięsem. To dla mnie ważne. Wciągam bardzo dużą porcję tej mieszanki przyprawionej pieprzem, chrzanem i odrobiną oliwy z oliwek. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuję coś co może przypominać sytość. To mięso. Wciąż jeszcze czuję jego smak i delektuję się nim. Nigdy nie jadłem go zbyt dużo, ale teraz wyraźnie czuję jak mój organizm się go domaga. Podobnie jak domaga się tłuszczu w każdej postaci. Mam ochotę na masło, ślinię się na widok smalcu. Dlatego tak bardzo chciałem oliwy. Wciągam to wszystko i z satysfakcją myślę o tym posiłku, ale nagle czuję, że mój brzuch zaczyna się buntować. Przyjął więcej niż był do tego ostatnio przyzwyczajony. Do tego taka mieszanka. Próbuję opanować nudności siedząc w samochodzie, ale migające dookoła obrazy z pewnością mi w tym nie pomagają.
Wreszcie siadam na swojej kanapie. Ostatkami sił walczę z rewolucją, która wybuchła w moim żołądku. W końcu nie wytrzymuję. Zrywam się z kanapy. Pierwsza potężna fala eksploduje, kiedy biegnę jeszcze do łazienki. Próbuję połykać to co mam ustach. Po chwili klęczę już przy muszli trzymając się mocno deski. Kolejne potężne fale wstrząsają całym moim ciałem. Nie jestem już w stanie nad nimi zapanować. Są bardzo silne, ale nie mają się którędy wydostać. Zęby są przecież zaciśnięte, prawie uniemożliwiają wypluwanie czegokolwiek. Czuję ostry ból w okolicach zatok. Jest pewnie spowodowany napięciem mięśni i ciśnieniem w moich ustach. Kolejne fale nadchodzą, usta już dawno pełne są wymiocin, zaczynam się dławić. Mam wrażenie, że oczy wyskoczą mi z orbit. Cała głowa zaczyna mi łupać. Zaczynam się dusić, czaszka mrowi jakby miała zaraz wybuchnąć, w końcu płyn znajduje ujście nosem. Po drodze musiały pęknąć mi jakieś naczynka, wymiociny pomieszane są z krwią. Całość była tak gwałtowna, że właściwie cały jestem ubrudzony. Ostatnie wstrząsy ustępują, resztki tego co wciągnąłem opuszczają mój organizm. Smak w ustach pozostaję, bo i jak mógłbym się go pozbyć, skoro nie mogę ich przepłukać. Nawet nie próbuję, odchylam się od muszli,  opieram o ścianę, którą mam za sobą. Kątem oka przeglądam się w lustrze. Mam popękane żyłki pod oczami i na czole. Pełno czerwonych plam. To ślad po dużym wysiłku. Z nosa wciąż jeszcze cieknie. Trochę zmiksowanego kurczaka z rosołem, sokami z żołądka i krwią. Chcę ochłonąć.
Ocknąłem się na swojej kanapie z zamyślenia. Na szczęście było to tylko moje wyobrażenie tego, jak wyglądałoby wymiotowanie z tym czymś w ustach. Wymiotowania boję się bardzo.
Kilkanaście ostatnich dni dłuży się niemiłosiernie. Wciąż dotykam miejsce złamania, próbuje wyczuć czy się zrosło. Próbuję poruszać ustami, boli ale sprawia wrażenie, że się trzyma. Wciągam obiad i wciąż sprawdzam jak złamanie, aż czuję jak ogarnia mnie zmęczenie. Kładę się, po chwili zasypiam. Budzi mnie chłód. Zimno mi w szyje, klatkę, brzuch. Moje ubrania są mokre, ubroczone lepkim płynem. Czuję zapach krwi. Zrywam się z łóżka. Z trudnością trafiam do drzwi. Dalej przedpokojem do łazienki. Już od progu widzę siebie odbitego w lustrze. Jestem cały we krwi, która cieknie mi z ust i spływa po brodzie na szyję i resztę ciała. Powolnym ruchem ręki sięgam dłonią żeby dotknąć zębów. Pierwszy wypada od lekkiego dotknięcia, podobnie drugi, łapie kilka na raz i jednym ruchem pozbywam się wszystkich zębów po prawej stronie dolnej szczęki. Widzę zwisające fragmenty dziąseł, wszystko jest rozszarpane, policzek zwisa, język wystaje z ust nie osłonięty już niczym, wije się niczym wąż. Z kilkoma zwisającymi na dziąsłach zębami, poszarpanym mięsem, wystającym okaleczonym językiem i fragmentem dziąsła przyklejonym krwią do mojego ramienia wyglądam, jakbym zanurzył twarz - mniej więcej do nosa - do włączonego blendera. Na ten widok wzbiera we mnie furia, czuję jak nadchodzi i wiem już, że nie będę w stanie jej powstrzymać. W szale rzucam się na lustro jak gdyby to wszystko stało się tylko dlatego, że zobaczyłem jak wyglądam. Tłukące się lustro rozcina mi skórę na kostkach, nadgarstkach i rękach, jego kawałki spadają na podłogę.
Budzę się. Jestem mokry od potu. Sen minął, ale furia pozostała. Jestem głodny. Spróbuję coś wciągnąć.
Nadchodzi dzień wizyty u lekarza. Ogląda moją szczękę i z jego miny wnioskuję, że wszystko jest w porządku, ale zdążyłem już zauważyć, że jest człowiekiem bardzo ostrożnym. Każe mi trzymać to jeszcze przed dziesięć dni. Wiem, że to oznacza, że mogę się tego pozbyć, kiedy wrócę do domu. 
W drodze myślę o tym, jak życie usilnie stara się uczyć mnie pokory i jakim opornym uczniem jestem. To złamanie i jego konsekwencje nieźle dały mi w kość i to w czasie przygotowań do matury, kiedy spokój i dobre warunki do pracy były mi tak potrzebne. Musiałem zmienić wiele moich planów. Mogłem zapomnieć o jakichkolwiek treningach. Wiele osób dziwiła każda drobna rzecz, którą musiałem w życiu zmienić, a przecież było ich tyle. Tak często słyszałem: "Nie wytrzymałbym dnia". Ja, dzięki wsparciu, znalazłem siłę, żeby wytrzymać. Przekonałem się, jak bardzo człowiek potrafi przystosowywać się do nowych warunków i zmieniać, by żyć możliwie jak najlepiej. Może nauczyłem się pokory, może nauczyłem się doceniać siłę przeciwności. Na pewno uczyłem się wytrwałości, niezłomności i tego, że człowiek nie jest stworzony do klęski. Uczę się tego wciąż, a kiedy dwa miesiące po wszystkim zasiadam do napisania swoich wspomnień siedzę wiele godzin bez przerwy, pisząc bez wytchnienia. Czuję, że zbliżam się do końca więc wstaję po kubek kawy i potykam się o kabel od komputera. Zasilanie odcięte, praca nie zapisana. Kiedyś pewnie nie wróciłbym do tego tekstu, ale dni, kiedy moja szczęka była moim więzieniem czegoś mnie jednak nauczyły.
Po powrocie do domu, staję przed lustrem przez dłuższą chwilę rozważam, czy to właściwa decyzja. Długo męczyłem się z tym i chciałbym to zdjąć, zastanawiam się czy to nie wydłuży leczenia. W końcu staram się zrozumieć jak jest to zamontowane, by móc to w razie czego samemu założyć. Przystępuję do demontażu. Po chwili moja szczęka zwisa swobodnie. Na moich zębach widać sześć tygodni, w ciągu których nie mogłem ich umyć. To przykry widok. Poza tym przez cały ten czas mięśnie żuchwy nie pracowały. Teraz nie są na tyle silne, żeby w pełni otworzyć albo zamknąć usta. Zanikł też odruch przytrzymywania szczęki tak by nie zwisała. Jeszcze kilka razy tego dnia orientuję się, że siedzę z otwartymi ustami. 
To nie ma znaczenia. Mogę jeść, mogę pić. Mogę mówić, krzyczeć, ziewać, kichać, kaszleć i śmiać się. Mogę... mogę  na nowo odkryć co to znaczy się całować.